Nietypowe wesele, na którym stoły nie uginają się od wódki i galaretek, których nikt nie je, a o 4:00 nad ranem straszą jak matki i córki z chybionymi makijażami. Wesele wręcz słabe, bo o 21:00 jeszcze wszyscy trzeźwi, no i nie ma wujka Zenka, który chętnie zatańczyłby na stole w rytm czegoś, co szkoda nazywać muzyką, bo jak myślę o muzyce to przychodzi mi na myśl Grechuta, Zimmer i choćby SOKO…
Więc nie, nie jestem gotowy na Disco, a tym bardziej na Polo. Nikt publicznie nie zwracał, nie kłócił się i nie wyciągał brudów sprzed laty, gdy umierała czyjaś babcia i jakieś rodzeństwo-złodzieje ukradli jej mieszkanie.
Trudno sobie wyobrazić, ale pierwszego tańca nie widzieliśmy nawet, bo odbył się przed 2:00, gdy większość gości już opuściła salę. Mimo tego, że nie słyszeliśmy też piosenki, założę się, że to nie było nic z tych 10 najpopularniejszych, ani z Krajewskiego, ani nawet z Krawczyka.
Nie wiem kto to w ogóle wymyślił, żeby okradać młodych z tej całej presji związanej nie tylko z pierwszym tańcem, gdzie wszyscy stają wkoło i łapiąc się za ręce zaczynają chodzić w kółko (ręce muszą czymś zająć, póki wódki nie wypada pić jeszcze). Trudno było też pojąć jakim prawem nowożeńcy mieli chwilę dla gości, dla siebie, a co gorsza na szklankę wody i posiłek.
Dwa razy zastanawialiśmy się czy nie odebrać prezentu, toż to przecież było jedno wielkie nieporozumienie.
Na
samym końcu jednak najważniejsi są oni i mówię wam, że byli cholernie
szczęśliwi, i tak patrzyłem na nich uświadamiając sobie, że
najważniejsze jest przecież z kim się jest na weselu, zwłaszcza na
swoim…